niedziela, 30 czerwca 2013

Sobotnie ranne bieganie

"Pamiętaj - to, co czujesz po dobrym biegu jest o niebo lepsze od tego, co czujesz siedząc i myśląc, że chciałabyć biegać" (Sarah Condor)

Sobota 5:30 dzwoni budzik. Wstaję szybko. Szklanka wody i wychodzenia poranną rosę. Chodzę trochę po trawie i wracam wskakuję w biegowe ubranie. Przede mną bardzo długi o zapowiadający się ciężko dzień. Najlepiej zacząć go treningiem biegowym. Termometr pokazuje 19 stopni nie jest źle. Rozgrzewka, rozciągania i jestem gotowy do biegu. Jak dzisiaj? założenia? plan to 10 góra 12km z tym, że 3 po asfacie a reszta o piachu i drogach gruntowych. Zabieram swojego przewodnika i wyruszam. Początkowa trasa wiedzie mnie przez las potem polną drogę i wbiegam 1,5 km na asfalt. Biegnę równo i zakładam utrzymanie tempa 5:15 spokojnie. Z każdym kilometrem jest lepiej. Przyroda jest moim sojusznikiem jak zawsze. Ptaki przygrywają rytmicznie do moich kroków. Zmieniają się tylko głosy. Oczywiście sarenki które z rana się pasa wyglądają ze zbóż już nawet się nie płosząc. Czyżby mnie już znały. Zające także się pojawiają i drogę przebiegają. Nie ma chyba treningu kiedy nie byłoby zająców i sarenek. Bujne zboża lekko falują gdy biegnę wśród zbóż. Po 5km zaczynam czuć tę lekkość i zadowolenie z tego, że biegnę. Tempo cały czas trzymam jakie założyłem. Biegnę kawałek trasą II Tatarskiej Piątki gdzie są niewielkie doły i piach. To tutaj 14 lipca będą mierzyć się biegacze z rożnych części kraju. Tak z rożnych bo zapisy trwają a na liście przybywa miejscowości spoza naszego województwa. Wbiegam w coraz większy piach i nogi trochę zapadają się w nim. Szwadron jak zawsze jest stanowczy i nie da się wyprzedzić. Czuje się przewodnikiem i ma z tego radość co widać po uniesionym ogonie. Nagle dostrzegam w odległości około 50-60 metrów małego lisa. Szwadron zatrzymał się i znieruchomiał. Dobiegłem do niego ale lisek chytrusek szybko uciekł tak, że Szwadron nie zdążył ocenić sytuacji i za nim ruszyć. Trwało to zaledwie kilka sekund. Więcej leśnych przyjaciół już nie zobaczyłem. Za to mijały mnie samochody, traktory i ciężarówka. W takiej oto scenerii mijam 8 i 9 kilometr. W całkowitym rozluźnieniu oraz z różnymi przemyśleniami tak przebiegłem 10 km i 300 metrów. Jeszcze tylko rozciąganie, schłodzenie i czas na śniadanie. Teraz trzeba brać się za plany dnia.

środa, 26 czerwca 2013

Popoludniowo-wieczorny trening

Dzisiaj kolejny trening biegowy już za mną. Dzień był ciężki i nawet nerwowy. Czas na odreagowanie. Zanim założyłem buty biegowe to po pracy obyłem trening łuczniczy z młodzieżą. Półtorej godziny instruktarzu i wskazówek dla młodych łuczników to minimum dnia dzisiejszego. Bardziej aktywni byli chłopcy którzy po otrzymaniu przydziału materiału do własnoręcznego robienia strzał zabrali się za dziurawienia maty z 20m. Obijali ją niemiłosiernie jak Tyson amatora. Dziewczęta wolały wycinać drewno i przygotowywać strzały. Po łucznictwie czas na kolejną przyjemność - bieganie. Dzisiaj bez Szwadrona. Jest chłodno 17 stopni super pogoda do szybkiego biegu. Zdjęć też nie cykałem bo to przeszkadza przy szybszym treningu. Oczywiście ubiór standard z tym, że pierwszy raz koszulkę maratonu lubelskiego założyłem na trening. Wprawdzie chodziłem w niej ale nie biegałem jeszcze. Fajna koszulka i czas ją przetestować
Oczywiście rozgrzewka. Tym razem rozciąganie i wymachy do tego skłony. Na koniec trochę truchtu i oczywiście skipy A,B i C. jednak to ostatnie nie za dużo bo dawno ich nie robiłem. Tutaj łatwo o kontuzję łydki,czy stawu skokowego. Skipy to bardzo mocno obciążające siłowe ćwiczenie na mięśnie. Parę przebieżek i jestem gotowy do biegu. Czuję głód biegowy i już mnie ciągnie na trasę. Plan był 13 km pod kątem szybkości i wytrzymałości, Regulacja czasu i start. Pierwszy kilometr po polnej drodze pod 4:45, kolejny szybciej jednym tempem kilometrówka 4:24 już trudniej jest trzymać i to po asfalcie. Dzisiaj tylko 3 km asfaltu 2 x po 1,5 km. Trzeci kilometr po polnej z lekkim podbiegiem 4:30. czuję na 4 km że to mocne tempo tak po przerwie. Trzymam tak do 5 km i tutaj zerkam na czas 23:56. Jest extra-) Po drodze jest więcej samochodów i ciągników niż przedwczoraj wszak to godzina 20 a nie 5 rano. Biegnę wśród pól i zagajników. Na 7 km włączają już mi się myśli i rozważania. Czuję się jak bym wypłynął na suchego przestwór oceanu i zanurzam się w krajobraz Studzianki. To raka swoboda i lekkość w pokonywaniu trasy. Dalej trzymam 4:30 to już 9 km. Myśli chodzą wokół przestrzeni, która się przede mną roztacza. To tak jak w stepie szerokim-:) Wbiegam na drogę na której jest już 10 km. Zerkam i uśmiecham się 45:54 dawno tak nie miałem treningowo. Zazwyczaj max treningowo robiłem 46 na Dychę. Biegnę dalej i jeden kilometr schodzę w tempo wolniejsze. Zaczynam rozmyślać ponownie. Widzę Pragę, Moskwę oczami wyobraźni jawi się step w dalekiej Mongolii, w której notabene nigdy nie byłem. Odczuwam tęsknotę. Bieganie w plenerze, z dala od zabudowań daje bardzo dużo i wycisza.
Tak biegło mi się w tamtym roku w Hajnówce. Takie dziwne są wewnętrzne analizowania biegacza. Uciekam myślami do teraźniejszości i tego co przede mną. Tym sposobem znalazłem się na 11 km dzisiejszej podroży biegowej. W tym miejscu przyspieszam na 4:20 czuję,że ciężko, ale daję rady i ostatni kilometr to takie schłodzenie. Zatem 13 km za mną. Jeszcze rozluźnienie i ćwiczenia rozciągające. Czuję się zupełnie inaczej i lepiej niż w ciągu dnia. Kolejny trening poranny w piątek i będzie to easy.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

PORANNE BIEGANIE

Człowiek nie jest stworzony do klęski. Człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać. Budzę się w poniedziałek godz. 4:30 za oknem słychać lekki powiew szum. To las rozmawia z ptakami. Słyszę ich koncert. Otwieram oczy za oknem leniwie wstaje słońce. To jeden z najdłuższych dni w roku i nie dziwię, że że słońce powoli wynurza się. Myślę, poranny trening hmm...dawno nie biegałem. Od maratonu minęły już ponad dwa tygodnie. W tym czasie całkowity samopas w diecie i aktywności. Jeden trening lekki 5 dni (7,5km) po maratonie i drugi tydzień temu 9 km. Czy jest sens wstawać? Półmaraton przebiegłem, maraton pokonałem. spoglądam na ścianę i liczne numery startowe oraz medale. Nie, nie biegam. Mój wzrok zatrzymał się na numerze startowym z Kodnia Bieg Sapiehów 2012. Na samą myśl już mi temperatura wzrasta. Piekielna piętnastka w 2012 roku mocno dał mi się we znaki. Była trudna. Przebiegłem z czasem jak pamiętam 1:13:59 ale zapowiedziałem odwet z premedytacją. Rzucam wyzwanie w tym roku 4 sierpnia o godz. 13:00. Energicznie wstaję kilka łyków wody niegazowanej i rozgrzewka około 10-12 minut. Rozciąganie, skłony, wymachy popijam wodę na zegarze 4:52. Jeszcze kilka łyków wody
i marsz na mokre trawę. Na podwórku i w okolicy trawa pięknie pokryta rosą. Parę minut chodzę po niej. Przyjemne uczucie gdy krople wody opadają na kostki i palce
. Polecam. Zakładam ubiór biegowy oraz stoper, ponownie się wyłączył. Cóż taka to chińska technologia, stoper na jeden bieg. Trudno zabiorę komórkę. Jestem gotowy. Słyszę jak od kilku minut mój pies szczeka do mnie. On wie, że skoro się rozgrzewam to będę biegł. On z chęcią ze mną pobiegnie
Jest dobry. To mój zając. Nidy nie pozwoli się wyprzedzić i trzyma tempo. Więc jestem gotowy a Szwadron biegnie ze mną. Założenia?Lekko kółeczko 7,5km z tego 1500m asfalt a reszta droga gruntowa. Dzisiaj bez szaleństwa biegnę polną drogą przez las. Słychać jak przyroda żyje w oddali zapewne na to, że Szwadron biegnie
ze mną uaktywniły się inne pieski. Ujadają coraz mocniej. Wokoło nie ma ludzi ani samochodów. Dwie sarenki po mojej prawej w zbożu zapewne śniadanie trawią. Usłyszały głosy i podniosły głowy. Mijam kapliczkę zlokalizowaną wśród polej zieleni. Kapliczek i krzyży na trasie będzie kilka,nawet kilkanaście. Są wplecione w krajobraz chyba każdej polskiej wsi. Każdy krzyż i kapliczka maja swoje znaczenie i historię. Dalej zając na drodze nastawił uszy zobaczywszy psa i człowieka szybko myknął w młody las brzozowy. Pierwszy kilometr lekko jak łodzią po falach. Kolejny już po asfalcie
. Pierwsze napotkane auto z piekarni szybko przejechało. Dalej szwadron prowadzi mnie. Trasę zna, tylko na krzyżówkach ogląda się w która by skręcić. Wskazuje ręką i już wie. Oddycha się wspaniale zapachem lasów, pól, łąk, skoszonej trawy. Dobiegam do końca swojej miejscowości
. Następnie polną drogą wzdłuż większego rowu. Coś wpłynęło, że Szwadron ruszył z impetem do przodu do rowu. Tam są bobry i chciał któregoś dopaść. Niestety one są za sprytne i pochowały się. Biegniemy dalej. Ponownie dwa zające tym razem na łące. To już 4 kilometr. Tempo spokojne, zrównoważone w granicach 5:20. Ciągle jest mgła i ograniczona widoczność w odległości 40-50 metrów
. Kolejna prosta uaktywniły się gęsi hodowane u rolników w Studziance. Nadają jak szalone chyba wstają i toczą poranne dysputy. Szwadron ciągle kilka metrów przede mną. Mijam tabliczkę MUZEUM WSI Wbiegamy na prostą gdzie mgła trochę jakby opadła. Mija mnie kolejne auto to ludzie jada do pracy do wykończneniówki. Szwadron pognał za autem ale po kilkuset metrach odpuścił. Wesoło z zadartym ogonem zwolnił. Dobiegłem do niego. To już 6 km po lewej stronie młody lasek brzozowy, poprawnej w odległości 50 m pasące się daniele. Lekki wiaterek orzeźwił mą twarz na której pojawiły się pierwsze spływy
. Poprawiam czapkę i dostrzegam już asflalt który przecinamy, po prawej kapliczka po lewej znak na cmentarz tatarski a ja prosto w kierunku sosnowego lasu. Dobiegam do domu 7,5km ( trasa tutaj http://www.runningmap.com/?id=567751 czas 39:52 lekkie rozluźnienie, rozciągnie, nogi w trawę, bo rosa jest nadal podziękowanie dla Szwadrona
łapka. Zegar pokazuje 5:51 to czas na śniadanie oraz walkę z kolejnym dniem, nowym tygodniem, który daje nowe możliwości, szerokie perspektywy i walkę. Zatem operacja Bieg Sapiehów rozpoczęta. Kolejny trening w środę.

środa, 12 czerwca 2013

MÓJ PIERWSZY MARATON Lublin 08.06.2013 "Nigdy, nigdy, nigdy, nigdy się nie poddawaj"

Moje maratony:

 1. Pierwszy Maraton Lubelski 08.06.2013 Lublin czas 04:07:13 miejsce 252  
   na 808.
 2. 35 PZU Maraton Warszawski Warszawa 28.09.2013 czas 03:38:13 miejsce
  1854 na 8506.
 3. II Cross Maraton Jana Kulbaczyńskiego 29.03.2014 Kodeń Zahorów czas
  03:31:16 miejsce 8 na 46.
  4. II Maraton Lubelski Lublin 11.05.2014 czas 03:57:13 202 na 609.
  5.III Cross Maraton Jana Kulbaczyńskiego Zahorów 28.03.2015r. czas 3:36:30
   miejsce 10 na 46.
   6.    III PZU Maraton Lubelski 10.05.2015 czas 4:14:03 miejsce 395/624. 
   7. 37. PZU Maraton Warszawski 3:20:44 miejsce 590/6503.
   8. IV Cross Maraton Jana Kulbaczyńskiego Zahorów 19.03.2016r. czas 3:47:11
   miejsce 15 na 59.

   9.  IV PZU Maraton Lubelski 8.05.2016 czas 4:13:54 miejsce 358/648.
10. V Orlen Warsaw Maraton 23.04.2017r. czas 3:14:07 
11. V Maraton Lubelski 07.05.2017 czas 3:59:44
12. V Cross Maraton Jana Kulbaczyńskiego 17.03.2018 czas 3:40:11 miejsce 6
13. 33 Haspa Maraton Hamburg 29.04.2018 czas 3:13:31 miejsce  682 na 14320
14. VI Maraton Lubelski 13.05.2018 czas 3:59:36
      15. VII Maraton Lubelski 12.05.2019 czas 4:04:16
      16. IX Cross Maraton Jana Kulbaczyńskiego 20.03.2021 czas 3:35:40 mc-e 11 na 68 kat wiekowa 2

 Debiut Pierwszy Maraton Lubelski




foto Grzegorz Wasyl Grabowski http://www.wasylfoto.pl
Maraton już za mną. Było gorąco, ciężko ale udało się pokonać królewski dystans. Jak do tego doszło? Myśl o wystartowaniu w maratonie lubelskim przyszła dopiero po połówce w Warszawie w końcu marca 2013 roku. Wcześniej więcej niż 27km nie biegałem. Czasu na przygotowania nie było prawie. Kilka długich wybiegań powyżej 20 km i jedno 31,5km. W sumie wychodziło 178km w kwietniu i 194km w maju. Mało jednak nie chciałem na siłę robić kilometrów w obawie o kontuzję. Zasięgałem wszelkich źródeł informacji jak zachować się w debiucie. Wszystko zależało od pogody i trasy. W informatorze wyczytałem, że mają być 3 podbiegi, cóż dam radę. Postanowiłem jednak pojechać dzień przed. Kilka dni wcześniej lało mocno. Przygotowałem ubrania uprzednio przetestowane. Zapakowałem maści, plastry i wikt. Do Lublina dotarłem po południu i udałem się do Biura Zawodów. Tam odebrałem pakiet startowy i spotkałem kilka znajomych biegowych osób. Tymczasem na scenie prezentowano zająców i zaproszono na pasta party. Stojąc pośrodku stadionu Startu w niedużej kolejce po makaron usłyszałem Rafała. Oni z Kasią już przyjechali. Dosiadłem się do nich
foto Grzegorz Wasyl Grabowski http://www.wasylfoto.pl Spożywaliśmy rozmawiając o maratonie i trasie. Pojawiła się też u nich nutka obawy z powodu Kasi, która miała gorączkę. Zapewniała, że uda się ją zbić do rana. Kiedy mnie opuścili powędrowałem po kolejną porcje makaronu i jeszcze jedną, a potem następną. Trochę tego zaaplikowałem. Spotkałem grupę z Białegostoku która dzieliła się wrażeniami z I połówki w Białym. Udało się zamienić kilka słów z Tomaszem Rakowskim z TVP Lublin. Deszcze cały czas kropił. Udałem się w pobliże hali, gdzie miał być nocleg. Okazało się, że muszę poczekać dobrą godzinę bo koszykarze mieli trening. W między czasie porozmawiałem uczestnikiem biegu Lublin-Lwów Panem Piotrem Chmielewskim. Rozmawialiśmy oczywiście o bieganiu i maratonie lubelskim. Spotkałem Andrzeja Majewskiego z którym ulokowaliśmy się po sąsiedzku na hali
/> foto Grzegorz Wasyl Grabowski http://www.wasylfoto.pl W hali nocował z nami Jan Kulbaczyński Kodnia (ten w środku z numerem 11)
Warunki były dobre. Do dyspozycji były prysznice i toalety. Otrzymaliśmy materace i rozważaliśmy jaki będzie ten pierwszy lubelski maraton. Na sali nie było zbyt dużo ludzi. Miejsca było pod dostatkiem. W nocy coraz częściej pojawiały się kolejne grupy dojeżdżających biegaczy. To trochę wybijało ze snu ale było do zniesienia. Pierwszy raz obudziłem się 4:15. To był znak aby ustawić się na taki wynik. Taka myśl przebrnęła mi przez głowę. Próbowałem ponowie zasnąć. Jednak było już widno i słońce powoli wstawało. Przed godziną 6 już ruch był na sali. Jedni chodzili do toalety, inni nawadniali się a jeszcze inni pakowali rzeczy. Andrzej też wstał na równe nogi i zajadał się marmoladą. Posprawdzałem czy mam wszystko na bieg. Buty, skarpetki, spodenki, koszulka czapeczka i zegarek były. Numer startowy przypiąłem do koszulki i zabrałem się za śniadanie. Obowiązkowo bułki, dżem i banan. Z Andrzejem prorokowaliśmy ciężką przeprawę w upale. Słońce coraz bardziej grzało. Odnieśliśmy materace i ruszyliśmy do biura zawodów aby zostawić depozyt. Przemierzając Lublin o godz. 7:10 było 19 stopni. Co będzie o 9 w godzinie startu a o 11 czy 12 strach myśleć. W biurze zawodów ruch już był. W szatni smarowanie i wcieranie maści. Zmiana ubrania na biegowe. Przebraliśmy się i zostawiliśmy rzeczy w depozycie. Spotkałem Dariusza Mackiewicza z Kodnia (numer 321)
Wszystko sprawnie szło. Wolontariusze i organizatorzy sprawnie ze wszystkim się uwijali. Spotkaliśmy głównego prowodyra maratonu i szefa szefów Aleksandra Kurczewskiego (który dzień wcześniej rozbijał z Panią czekoladę dla biegaczy)
foto Grzegorz Wasyl Grabowski http://www.wasylfoto.pl Chwile porozmawialiśmy i narzekaliśmy na pogodę. Zapewniał nas o kurtynach wodnych i z uśmiechem życzył wytrwałości. Idąc z Andrzejem do strefy startu spotykaliśmy coraz więcej zawodników i organizatorów. Na Grodzkiej było widać ze to będzie prawdziwe święto biegowe. Wśród przechodniów migały jak gwiazdy w drodze mlecznej koszulki pierwszego maratonu lubelskiego oraz zawodnicy z numerami. Na Królewskiej ujrzeliśmy wozy transmisyjne TVP i rozgrzewających się biegaczy. Z każdą minutą przybywało ich coraz więcej i więcej. Strefa startu o 8-20 była już zalana ludźmi w białych koszulkach maratonu. Czuć było napięcie i adrenalinę. Potruchtałem trochę i porozciągałem
Kilka fotek z Darkiem z Kodnia i powędrowałem do strefy mediów. Tam stał Rafał Patyra z redakcji sportowej TVP.
Wymieniliśmy powitanie i uprzejmości. Od 6 rana relacjonował dla TVP INFO na całą Polskę wydarzenia z Lublina. Start miał być przez 90 sekund na żywo relacjonowany w telewizji. Podążyłem ostatni raz przed startem do toi toi. W tym czasie trwała oficjalna rozgrzewka prowadzona przez Dorotę Grucę reprezentantek Polski i uczestniczkę igrzysk w Pekinie. W strefie startu już przygotowywali się zawodnicy na wózkach. Szukałem zająca na 3:45, bo tak planowałem rozpocząć. Spotkałem ich trzech. Uprzedzali, że pogoda i warunki trasy będą miały wpływa na bieg. Radzili ostrożnie zacząć, nawet z grupą na 4:00. Przypływ emocji i adrenaliny był już duży. Bębny nakręcały atmosferę. Osoby grając na nich coraz bardziej żywiołowo uderzały. Kilka przemówień organizatorów, władz i odliczanie. Muzyka bardzo mnie nakręcała. Ustawiłem się bliżej przodu i 3...2...1....START z numerem 669
. W głowie myśli aby ukończyć. Biec spokojnie i rozważnie. Z drugiej strony publiczność zagrzewająca do walki, błysk fleszy i kamer wpłynęły niestety na to, że większość ruszyła na hurra. Wokoło klaskający kibicie i myśl pokonania 42 km do którego nigdy nawet się nie zbliżyłem. Cóż otrząsnąłem się gdzieś na końcu lubartowskiej jak zobaczyłem przed sobą balonik 3:15. Po dwóch kilometrach spoglądam na zegarek 8:40 uuuu dalej za mocno. Znowu za szybko. Obejrzałem się za siebie a tam wielka dżownica zawodników. Masa ludzi z tyłu. Piękny widok
foto Grzegorz Wasyl Grabowski http://www.wasylfoto.pl Zbiegłem na bok i zwolniłem póki nie dobiegli do mnie zające na 3:30. Wydawało się takie wolne tempo. To pierwsze 3-4 kilometry wszyscy w entuzjazmie razem biegli rozmawiając i żartując. Dopiero koło 5 kilometra zaczęła się krystalizować grupa około 30-35 osób. Biegłem z nimi i rozmawiałem. Wolontariusze byli wszędzie. Na każdym rogu i przy każdej dojazdowej ulicy. Na pierwszych punktach żywieniowych kilka łyków wody. Prowadzący informowali o punktach żywieniowych i kurtynach. Około 10 km kibiców przybywało. Wychodzili całymi rodzinami. Klaskali, śpiewali, grali i dopingowali. Machałem do nich, krzyczałem, klaskałem i przybijałem piątki jak na pikniku. Z perspektywy ukończonego maratonu nie było to dobre. Już wtedy straciłem nieświadomie trochę energii. Trasa ulicami Lublina była bardzo przyjemna i pierwszy podbieg, potem drugi oraz trzeci nie wpłynęły na mnie. Na 12 km prowadzący upominał aby oszczędzać siły, mniej gadać i nie klaskać
foto Grzegorz Wasyl Grabowski http://www.wasylfoto.pl Niektórzy już szli inni zwolnili a po kogoś jechała karetka bo ten zawodnik stał z ratownikiem. Co raz mijał nas wóz transmisyjny TVP, reporterzy i fotografowie. Pojawiały się kolejne podbiegi i zbiegi. Na 14 kilometrze czyli 1/3 czas godzina 7. Na 15 km czułem się świetnie gdy spojrzałem na zegarek miałem godzinę jedenaście z kawałkiem. Pierwsza myśl dalej za szybko. Na połówce w Wawie miałem godzina 10 i końcówka była ciężka a to przecież dwa razy dłuższy dystans. Na jednym z punktów zwolniłem aby więcej wody się napić. Jednak szybko dogoniłem na zbiegu grupę z którą biegłem od 2 km. Czułem już całe mokre plecy. Było gorąco, wręcz parno. Dobrze, że obciąłem włosy dzień przed startem i miałem czapkę jasną. W ostatniej chwili zmieniłem z czarnej. Tylko zapomniałem doczepić ochrony na szyję i z tyłu czułem jak kark się grzeje. Polewałem się wodą. Kurtyny wodne to takie mżawki były, trochę chłodziły ale wymagały zwolnienia a nawet zapewne postoju aby się dobrze schłodzić. Trasa zaczęła ponownie na kolejnych kilometrach fałdować góra dół. Dobiegliśmy do 20 km czas wskazywał godzina 39. Z grupy zostało już Nas kilku. Szło już sporo osób. Zacząłem odczuwać coraz zwiększone pragnienie. Na kolejnym punkcie żywnościowym wziąłem banana i skonsumowałem kawałek. Jedząc zwolniłem sporo i zobaczyłem jak grupa odchodzi. Popiłem wodą i wziąłem kolejny kubeczek. Na połówce 1:44 było świetnie. Przez głowę przeleciała myśl to przecież daje 3:28. Zbliżaliśmy się już do zalewu. Grupa była kilkanaście metrów przede mną. Minęła mnie Ewa Fabian
z naszego Klubu Biegacza Biała Biega (http://bialabiega.pl) Ludzi mniej na trasie ale dopingowali. Inni jeździli rowerami przy swoich biegnących znajomych. Na 24 km coraz mniej kibiców. Więcej osób idzie bądź nawet stoi. Wbiegaliśmy trasą ostatniej czwartej dychy w teren położony w lesie. Kolejny podbieg niby nie wielki ale dał mi się odczuć. 25 km i zaczynam tracić z pola widzenia grupę. Odchodzą. Walczę z podbiegiem ale kosztuje mnie on zbyt dużo sił. Nagle nogi widzę wolniej biegną. Zaczynam wręcz dreptać i truchtać. To początek prawdziwego maratonu. To o czym wielu maratończyków mówiło. Oznaki zmęczenia. Między 26-a 28 kilometrem wyprzedzało mnie dużo osób. Walczyłem cały czas z sobą aby nie stanąć. Widzę osoby które też mają kryzys. Jedni stoją ze skłonami do przodu inni wloką się. Kolejne punkty z wodą i izotonikami oraz wolontariusze pomagają przetrwać. Po minięciu 28 km wchodzę na rytm biegowy nie tak szybko ale biegnę. Kolejny podbieg na horyzoncie. Tym razem mnie przeraża. Nogi stają się ciężkie. Trudno mi jest biec. Kiedy będzie punkt odżywczy? W ustach i w gardle czuję suchość. Dowlekam się do wody. Wolontariusze nie tylko z daleka krzyczą woda i Izo ale inni tez od razu sprzątają kubeczki i butelki które rzucamy. Godne pochwały i naśladowania. Przez 2-3 km biegłem sam. Teraz doganiam biegacza, który narzeka na ból nóg i staje. Z kolejnym już nawiązuje rozmowę i biegniemy. Niestety nie wytrzymuje kilometra on pobiegł dalej. Do 32 km mijam zawodników którzy potem mnie wyprzedzają i tak na zmianę było mety. 32 km gorsza katorga niż 25. Widać zalew i pojawiają się kibicie krzyczą "jeszcze dycha". Nie dopuszczam myśli o zejściu ani o zatrzymaniu się. Widzę tylko jak wyprzedają mnie znajomi z Lublina Krzysiu Bielak (GENERAŁ nabiegał życiówkę)
oraz Piotrek Choroś. Przecież na każdej dyszcze to ja ich wyprzedzałem i zostawiałem daleko w tyle. Tym razem witam się z grymasem na twarzy i patrzę na znikające ich plecy. Dychę biegam w 43-44 i to spokojnie. Nie teraz, bo wkroczyłem w krainę nieznaną dla mojego organizmu. To kraina powyżej 32 km. Potwornie trudna. Wbiegamy do miasta. Oczy mi się zalewają potem. Biegnę a raczej człapie jak kaczka, która objadła się trawą. Ktoś podbiega i pyta czy dam rade czy nie potrzebna pomoc. Pokazałem kciuk, że w porządku. Zaczynam walkę bój o to aby nie paść. Czy to syberyjska katorga? Za co? za przejaw ambicji i zmierzenia się z maratonem. To zapowiada się na Waterloo. Klęska jest nieuchronna. Wyprzedza mnie zawodnik mając około 65 lat. Myślę sobie wstyd. Nie widać po nim zmęczenia a to 32km. Punkt odżywczy i kolejna metry o przetrwania. Zaczynam się chwiać na nogach kolejne metry jak szlak skazańców i przychodzi 35km. W głowie się kręci. Widzę tylko przed sobą asfalt i piety mijających zawodników. Zerknąłem na zegarek już minęło ponad 3 godziny w tym skwarze jak biegną. Bolą mnie plecy, nogi, głowa i ręce
. Przeliczyłem jeszcze 7 km. Muszę dać rady. Teraz walczę już na siłę. Wiem, że to tylko na przetrwania aby do mety. Nie mam nawet ambicji na nic a co dopiero na przyspieszenie. Tak źle nie było jeszcze. Mięśnie nóg mówią dość. Warczą na mnie wystarczy nie współpracujemy. Głowa mi opada i trzeba dźwigiem ją podnosić. Ręce opadają w bezwładzie i dają znaki, że są ugotowane na miękko jak marchewka w wielkim kotle zupy. Nie czuję żołądka ani ud. Żar leje się z nieba jak an pustyni
Kodeń i bieg Sapiehów, który tak mnie męczył rok temu to pikus, pan pikuś. Nagle cud dziewczynka po głosie może 8 letnia odczytując moje imię koszulki biegnie obok mnie i podaje wodę. Nie reaguje ona wręcz błaga napij się. Wyciągnąłem rękę po kubek był ciężki przechyliłem kilka łyków a ona biegła obok mnie. Była z kimś jeszcze. Wypiłem całość i zdążyłem tylko podziękować opadając ręką głowę ale nie jej tylko tej która z nią biegła. To było coś fenomenalnego. Odwróciłem się i zobaczyłem że była zapewne z rodzicami którzy tez trzymali wodę. Ona pomachała była taka zadowolona i klaskała, że wziąłem wodę. Nadszedł 36 kilometr to już blisko 6km. Teraz było odliczanie aby dowlec się jakoś do mety i skończyć z tą męczarnią. Jak żołnierz gracki dal rade w zbroi tyle przebiec ponad 2503 lata temu. Musiał być herosem. Coraz bardziej do mnie docierały głosy kibiców którzy klaskali i dopingowali. Przez głowę przeszła myśl „sami sobie biegnijcie szybciej”. Potem zostało 5km . Przypomniałem sobie jak ostatnio biegłem 20 minut piątkę to nie realne teraz. Spojrzałem na zegarek pokazywał 3 godziny 38 minut. Dużo ludzi już ukończyło na mecie odpoczywa. Dotrę i ja. Czeka tam narzeczona ASIA, która specjalnie wyrwała się z Warszawy aby mnie dopingować. Wstyd będzie jak nie dobiegnę. Co ja powiem w domu i na wiosce, że nie dąłem rady. Zaparłem się i przemierzałem kolejne metry. Wydawało mi się, że jestem w otchłani bez mety. Dostrzegłem flagę 38km. Nadal daleko, ale ile już za mną. Mogę to skończyć nawet teraz wystarczy ze sobie na chwile siądę na zielonej trawie przy drodze
Nikt nie zobaczy a ja odpocznę. Następny punkt odżywiania tylko wodę wziąłem i oblałem się. Tylko co ja powiem na wiosce, że zmiękłem na 38 km 4 przed metą. NIEE!!!!!!!. Jestem ze Studzianki gdzie zacni, waleczni Tatarzynowie krew przelewali w większych męczarniach. Walczę jak oni
Nie mam łuku ani lancy ale bije się z myślami i poopędzam nogi. Ludzie żywiołowo reagują na każdego biegacza. Uspokajam się na 39 km. Jest deko lepiej. Tak jakbym dostał rezerwę rezerwy gdzieś te siły zachowały się w organizmie. Już widzę po prawej stronie dworzec PKP to zaraz będzie rondo i prosta. Wraca wiara i wizja tego, że dotrwam do końca. Udaje mi się podnieść głowę i wyprostować. Widzę skrzyżowanie i czerwone światło patrol policji. Dzisiaj to mogę na czerwonym przebiec. Dostrzegam w oddali rondo. Jest też Bystrzyca która wesoło chlupie wodą witając na swym moście umęczonych, zmordowanych nieszczęśników którzy są u kresu i resztek sił
. Dobiegam do zawodnika który stał ze mną na starcie i chciał łamać 3:45
Obaj wiemy ze 4 nie złamiemy. Kilka słów i klniemy na trasę oraz warunki. Zarzekamy się, że nie dla nas maratony. Jednak po kilku metrach słychać głos spikera na mecie. Krzyknąłem do niego raz się żyje i gławnoje atakow
tam czeka Asia i koniec męki. Do mety jakiś kilometr. Mijam po kolei zapamiętuje numer 99 i kilku innych. Jeszcze trzech, dwóch i jeden a jeszcze jednego widzę przed sobą i 42 km na fladze. Słyszę oklaski i doping kibiców. Spiker zagrzewa do końca. Już tylko 195m, jeszcze kurtyna wodna, przelatuję przez nią jak Małysz skocznie w Vilingen w 2001 roku, potem jakieś 100m ostatnia setka w tym biegu. Za mną 42 km radosne a potem jakże mordercze kilometry. Zdejmuję czapkę, żegnam się zamykam oczy. META!!!!!!!!!! i zegar czerwony tyle pamiętam. Padam. Oddycham ciężko. Ktoś mnie bierze pod ramię, pyta o coś pokazuje OK. Jestem zamroczony z tylu głosów i okrzyków słyszę jeden NAPOLEON!!!!!!, NAPOLEON!!!!
tak to moje AUSTERLITZ 1805, to Asia mnie woła. To znak, że koniec. Maraton pokonany po raz pierwszy 4 godziny 7 minut 10 sekund ale………nie ostatni, bo życiówkę z maratonu należy złamać-) Było ciężko 30 stopni. Żar z nieba i podbiegi mnie zbiły. Pogoda dała się we znaki. Trasa trudna. Sporo osób nie przebiegło. Widziałem mdlejących i ze skurczami. Byłem 252 na 808 które ukończyło. Tak sobie. Liczyłem na złamanie 4 godzin. Start zrobił swoje. Jestem zły na siebie, bo jakbym zaczął z grupą na 4 to bym je złamał a tak nie. To debiut i wiem, że trzeba więcej biegać treningowo oraz poukładać w głowie trochę taktykę. Maraton uczy pokory i charakteru. To nie jest połówka to wyzwanie i szacunek. Mam obraz na przyszłość. Zakwasów nie mam. Tylko w stopy mi ciągle ciepło oraz ramiona bolą trochę bo ich nie smarowałem. Bałem się, że będzie gorzej. Dobrze się nawodniłem i pasta party też swoje pozytywnie zrobiło. Dziękuję Rafałowi
Grześkowi
i Pawłowi
za pomoc merytoryczną, rady i nękanie pytaniami (polecam "http:/maratony.blogspot.com">). Chłopaki bez Waszych porad nie wiem czy bym w 5 godzin skończył. Teraz kilka dni odpoczywam. Nie żałuję, że się odważyłem. To nowe doświadczenie. Mało treningu ale dużo wyrzeczeń. Jest medal za ukończenie. Jestem MARATOŃCZYKIEM!!!!!!!!!  

Tekst: Napoleone Zdjęcia: Grzegorz Wasyl Grabowski http://www.wasylfoto.pl i Dorota Kałkowska