sobota, 5 marca 2022

Poranne wybieganie z przygodami

O godzinie 4:44 wstaję, nie pierwszy raz w tym roku. Poranna toaleta i zrzut balastu wczorajszego jedzenia. Dalej wstawiam czajnik może kawa z rana. Tak bo dużo nie zjem a w planie 30 km biegu. W między czasie ubieram się. Zaczynam od smarowania sudokremem i plastrowania. Następnie zakładam sportowe gatki i koszulkę techniczną. Spodnie to biorę termiczne a bluzę cieńszą. Do tego kompresowe skarpetki i buty na cross. Zapewne będzie miejscami błoto. Co jem? Cztery kromki smarujemy samym masłem. Do tego dwie szklanki wody filtrowanej cytryną. Zagryzam bananem i witaminami w tabletkach. Słodkich rzeczy nic nie ruszam. Kawę mieloną zalaną wrzątkiem wystawiam zza okno celem schłodzenia. Następnie szykuję plecak. Bukłak z wodą i cytryną 1 litr. Biorę jeden żel, shot czyli suplement diety w płynie z magnezem. Wszak kawa wypłukuje magnez. Do tego pakuje mus bananowo jabłkowy Kubuś. Latarki ani kamizelki odblaskowej nie biorę. Wypijam pół filiżanki gorzkiej kawy już ostygniętej lekko. 

Rozciągam się trochę czyli wymachy, skłony, wypady, kręcenie bioder i rąk. Wczoraj był trening obwodowy więc trochę ćwiczeń było, ale nie forsowałem się. Zakładam wiatrówkę, czapkę, buff n szyję, rękawiczki, buty sznuruję a na koniec włączam aplikację.

Wychodzę jeszcze trochę jest ciemno. Wioska śpi w najlepsze. Rzadko gdzie palą się światła u tych co muszą po 5tej wstawać. Takich jak ja wariatów aby pobiegać w sobotę o tej porze to w okolicy próżno szukać.  Dla mnie to jedyny czas w tym dniu polatać. Jak nie wstanę to  nie wyrobie w ciągu dnia.

Powoli,leniwie drepczę po polnej drodze. Pierwszy kilometr jak zawsze wolno i drugi na pobudzenie. Trochę świta więc jakoś drogę widać. Przede mną bite 2,5 godizny biegu. To nazywa się wybieganie. Budowanie wytrzymałości oraz mentalne przyzwyczajenie to tak długiego czasu w biegu. Jednocześnie bywa często to czas na sprawdzanie ubioru, ekwipunku czy pożywienia. Wbiega do Ortela Królewskiego i sumę po piachu. Trzeci km 5:11 ciut za szybko. Na czwartym jest więcej piachu i trochę pod górkę. Niby nie dużo ale czuć. Zwalniam więc bo i tak za szybko zacząłem. Co jakiś czas drogę przebiegają sarny które zarówno na otwartej przestrzeni jakimi w lasach pojawiają się często. Po 5 km jestem dogrzany. Miejscami jest sporo błota i buty już ubabrane. Do tego błoto nie odczepia się tak łatwo. Co jakiś czas widzę o zgrozo śmieci i dzikie wysypiska. Czegoż to ludzie nie wyrzucają. Pralki,opony, lodówki folię i to do lasu. Poza tym częsty element mi towarzyszący to psy. Biegające poza domostwami. Wybiegają z podwórek i ganiają. Ludzie nie dbają o to i nie pilnują swoich czworonogów z rana. Kilometr za kilometrem przez Ogrodniki, Janówkę i Wólkę Kościeniewicką wbiegam w lasy Grabowszczyzny.  Co 4-5 km popijam kilka łyków zasysając rurką z plecaka. Tutaj już 15 km. Zastanawiam się nad żelem, ale nie jest raczej potrzebny. Trochę przyspieszam pod 5:00/ km. Przez las docieram do miejscowości Juszczak. Tutaj zaczyna się festiwal z psami. Wybiegają na powitanie co któryś dom. Szczekać to szczekają w każdym obejściu. Kilka razy były odważne pojedyncze co podbiegamy ale samotnie nie miały odwagi zaatakować. Pokrzyczałem i odpuściły.

Na 17 km błoto w lesie że hoho. Tylko porobione głębokie koleiny przez traktory. Wpadam w kałużę a potem babram się kilkaset metrów jeżdżąc jak na łyżwach. W końcu wybiegam z lasu. Gdy złapałem właściwy rytm leci do mnie kilka piesków. Z daleka dziawkają. Z każdą chwilą były coraz bliżej. W końcu szarpnąłem i dyla sprint. Cztery sztuk to za dużo na jednego.  Krzyczę, gwiżdżę nie pomaga. Do tego brnę w błocie. Jeden najbardziej zajadły dopadł moją lewą nogę. Wbił żeby aż poczułem je w dużym palcu. Odskoczyłem z nim a drugą go kopnąłem. Zawył i został. Poczułem ukłucie w palcu a na bucie ślady pozostały.  Cóż kolejnym razem pójdę do gospodarza z pretensjami.

Nic pobili i przestanie. Chyba nic groźnego. Obu nie był wściekły. Taka ucieczka spowodowała szybszy ten kilometr ale i kosztowała mnie sil. Gnałem może 300 m. Jednak na takim dystansie i przy takim treningu odczułem. Zwolniłem nieco. Uspokoiłem oddech i popiłem kilka łyków. Do końca została dycha. Jakoś wytrwam. Krwi nie widać na nodze, chodź cała ubłocona. Buty jak z bagna wyjęte. Wybicie z rytmu sporo mnie kosztowalo. Wprawdzie pod 5:00 podbiłem ale już nie to. W lesie znowu błoto i połamane gałęzie. Teraz 5:15. Wybiegam na ostatnią prostą 2 km. W miarę równo wyszły po 5:10/km

30 km zrobiłem w 2:36 co nie jest zbyt zadowalające. Planowałem poniżej 2:30. Jednak nie tym razem. 

Cieszę się tylko z tego że kolejna trzydziestka w tym roku zrobiona. Kalorii też trochę zbiłem.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz