poniedziałek, 10 maja 2021

Kajaki zamiast biegania

Okres wiosenno-letni co czas gdzie więcej pływam kajakiem niż biegam. Tak dziej e się już zazwyczaj od kwietnia. Oto relacja z ostatniego trudnego kajakowania.

Ciężka przeprawa przez Klukówkę zakończona sukcesem

O tym, że będzie ciężko wiedziałem. O tym, że ładna pogoda w ten dzień nadejdzie także ale o takich wrażeniach jakie zrobiła nam rzeka to nie zapomnę na długo.

Zjeżdżamy się o 7ej z rana na bazę. Załadunek i jedziemy do Bordziłówki. Tam jesteśmy coś po 9 rozładunek kajaków. Po drodze mijamy Leśną i zakręcamy przy Sanktuarium gdzie trwa pierwsza komunia święta. Poza tym jest i ryneczek to mieliśmy dobre wejście.



Część zostaje nad rzeczką a reszta jedzie odstawić auto. W okolicy mety przesiadamy się do busa. W tym czasie do chłopaków podjechali panowie w niebieskich mundurach obserwując co się dzieje. Po wstępnym instruktażu, małym zamieszaniu i po wodowaniu ruszamy. Na samym przodzie dzisiaj z pasażerem z przodu. Początek wiadomo spokojny, wręcz sielski ale za niedługi czas zacznie się. Oni tego nie wiedzą. Nie spodziewają się takich przeszkód. Oglądam się z tyłu pięknie w majowym słoneczku mieni się sanktuarium.

Wpływamy w las i zaczyna się. Leży drzewo przewalone dosyć spore i nagromadzone śmieci. Szybka reakcja wychodzę po konarze, zrzucam z siebie ciuchy i staję przesuwać kajaki. Proszę o przechodzenie bokiem. Dopływają kolejne załogi i zaczyna się przeprawa. To rezerwat Chmielinne. Tutaj przyroda ma swoje prawa. Jednak zaskakuje i nie pozwala zbytnio na eskapadę. W ciągu tygodnia spadło sporo wody i poziom nie sprzyja pokonywaniu powalonych drzew pod spodem. Jest błoto, a wręcz bagniście. Jedno drzewo, drugie trzecie i jest ekstremalnie. Co raz wskakuję popas i przeciągam kajak. Dalej gdy wszyscy już przeszli pierwszą przeszkodę i mozolnie przesuwamy się do przodu. Buty zaczynają być w ciągane przez bagno. Biorę pierwsze napotkanie dziecko któremu ciężko iść i je na plecy i brodzę miejscami po kolana w bagnie. Mały boi się bo trzyma mnie bardzo mocno. Kilkaset metrów i młodzieniec staje na suchym...ale powalonym drzewie. Dalej po konarze i na drugi brzeg. Reszta walczy i ciągnie kajaki to wodą po przenosi brzegiem. Początek więc póki do jest frajda. Z upływem czasu nie jest już tak wesoło. Wiosna która zawitała do rezerwatu oczarowuje swoją zielenią. Kolorytu dodają różnobarwne kajaki. Nie ma kiedy robić zdjęć. Trzeba ratować przeprawiać się i walczyć. Rozciągamy się. Kto żyw wspiera innych. W ruch poszły liny. Nie można tych drzew tak sobie ucinać więc piły nie brałem. Przenosimy, przesuwamy, przesuwamy kajaki. Z każdym pokonanym malutkim odcinkiem jest trudniej. Otoczenie sprzyja bardziej zwiedzaniu i podziwianiu przyrody niż pokonaniu rzeki. Po godzinie sytuacja jest bardzo trudna. Przesunęliśmy się niewiele a końca nie widać.


Nagle kolega Tomek robi prosty szkolny błąd i zatapia kajak sam wpadając po pas. Przy tym uszkadza rękę. Ruszamy na pomoc aby wydobyć kajak i wylać wodę. Przód posunął się dalej. Rzeka nas nie oszczędza. Cześć już szuka obejścia bokiem i wyciąga „statki”. Na brzegu zaczyna się pierwsze zdenerwowanie, krzyki i zniecierpliwienie. My walczymy przesuwamy, przenosimy i brodzimy w bagnie. Nie ma kiedy nawet odsapnąć. Jest pot, zadrapania, krew i pojedynek -człowiek kontra natura. Co chwila ktoś potrzebuje pomocy. Jest nie zbyt ciekawie ale atak na Klukówkę trwa. Dzielnie radzą najmłodsi. Chłopcy na końcu toczą heroiczny bój o wyciąganie kajaków i w końcu odnoszą sukces. Wychodzą na brzeg omijają tę pierwszą przeszkodę, którą ja miałem dawno. Na froncie walki zostaje jeszcze Bogdan który jedyneczkę wspiera jak może. Nie jest łatwo. Dobrze, że jest piękne słoneczko i nie pada. Część próbuje przepływać pod leżącymi drzewami. Tu ktoś klinuje się a tam potrzebuje wsparcie aby przejść górą. Przytrzymując niektóre osoby zawisam na chwilę, bo o mało nie wpadamy do wody. Siła równowagi zwycięża. Och udało się tym razem. Reszta już na brzegu, inni poszli z kajakami w rękach szeroko rozumianym poboczem.



Nagle krzyk i las niesie echo w eter: Węda zabiję ciębieeee!!!!!!!!!!!!To jeden z uczestników wyprawy już wymiękał hehhe. My walczymy, nie poddajemy się. To nie będzie Waterloo. Tutaj duch walki nie ginie. Trudno będzie opóźnienie ale wyjdziemy z tego. Jest ciężko i trudno wręcz ekstremalnie. Korab za korablem przesuwamy się korytem rzeki. W końcu decydujemy się po pokonaniu 31 drzew aby pociągnąć kajaki po łąkach. Nie rezygnujemy a jedynie wycofujemy się na z góry upatrzone pozycje. Tutaj jest już ostro. Linę zaczepiam na siebie i ciągniemy kajak z całym ekwipunkiem kilkaset dobrych metrów. Niektórzy próbując nieść inni ciasną a kolejni już nie dają rady. W końcu przenosimy za małą tamę i mała nagroda po słodkim lizaku. Nerwy trochę opadły więc ruszamy już normalnie w wodzie. Chlup chlup wiosło za wiosłem kierujemy się do Witulina. Tutaj na moście kameruje nas Max z Radia Biper. Wpadamy na zator. Jakoś udaje się pod drzewem przecisnąć. Dopływamy do kolejnego i tutaj wynosimy. Teraz czas na ciepły posiłek. Rozłożyliśmy się kajakowymi leżami na pobliskiej łące. Łyżki i miski tylko śmigają. Chochelka błyszczy się w słońcu a zupy ubywa. Dalej kawka, herbatka po troszeczkę gadka szmatka nawiązywanie nowych znajomości. Tutaj budują się relacje i kontakty. W oddali jakieś dwa quady na zwiad podjeżdżają, ktoś biega, ptaki latają a miejscowy gospodarz nieśmiało zbliża się do nas. Podszedł w pobliże rzeki i obserwuje. Dla większości osób już przeszła już złość i są gotowi dalej atakować. Jest sielsko i wiosennie. Słońce coraz wyżej, ptaki śpiewają.

Ruszamy dalej ku Terebeli. Po drodze trochę szuwarów i kolejna przeszkoda kładka. Pomagamy trochę ja podebrać i góra przeciskamy się. W Terebeli przed tamą ponownie jest Max i nas kameruje oraz robi fotki. Na tamie pierwsza osada przebija się i tylko cudem nie zanurkowała. Wyskakuję z kajaka. Obchodzę i hyc do wody kajak po kajaku delikatnie przesuwam przez tamę. Woda daje po nogach i ciągnie w dół, ale trzy takie podejścia i wszyscy bez uszczerbku przeszli. Dalej z gwizdkiem jak torpeda przesuwamy się przez wszystkich. Gdy jesteśmy na przodzie mała tama ale mieścimy się i dajemy radę. Widoki coraz piękniejsze są im dalej się przesuwamy (będzie album w galerii). Drzewa przybierają rożne kształty zwłaszcza te suche i podgryzione przez bobry. Mostki jakie mijamy dodają uroku. W Grabanowie zieleń wręcz nas zasłania od słońca. Potem mamy most dawnej kolei wąskotorowej i kolejna przeprawa przez tamę Tym razem za wysoko jest zdecydowanie i przenosimy. Po tej przenosce ruszamy żwawiej i szast prast lewa prawa bujamy nasza łajbę. Na czele atakujemy dalej Klukówkę. Jest coraz cieplej i ręce już przypieczone są. Rozpędzamy się nawet do 9 km na godzinę i tak 2 km zasuwamy. Dochodzi 16ta więc mamy spore opóźnienie ale walczymy, atakujemy i kąsamy Klukówkę konkretnie. Nie odpuścimy. Jeszcze jedno drzewo, kolejny mostek, kładka i spora tama. Dalej słuchać już drogę międzynarodową E -30 i kolejna brzoza przewalona. Wysiadam próbuję podnieść i … trach prach o dziwo pęka bo spróchniała. Kolejną wywali wiatr i trzeba było wychodzi. Wypływamy dalej śmielej na przestwór klukowskiego wodnego akwenu. Wody jest więcej i zbliżamy się ku końcowi. Choć ostatni mostek powoduje że klinujemy się beczka z wyposażeniem blokuje nas. Centymetr po centymetrze wychylam się czuję ze woda wpływa do kajaka ale jakoś prześlizgujemy się, uf...Po 6 godzinach i 7 minutach mamy Krznę i tamę na Sielczyku. Mimo dramatyzmu i początkowych trudności udało się ok. 17 km pokonać. Osady jeszcze długo dopływały. Co widzieliśmy, o czym rozmawialiśmy jak walczyliśmy i się wspieraliśmy to nasze. Wrażenia były niesamowite. Teraz opalone ciała, bolące ręce i nogi odpoczywają. Tak nogi od przenoszenia. Dziękuję wszystkim za udział, chęć walki na trasie i zwycięski atak.

Fot. Olga i Mateusz Siwiec, Katarzyna Wilczyńska i Łukasz Węda

środa, 5 maja 2021

Utra, ale beze mnie 

Niestety nie pobiegłem tego ultra u siebie. Nie czułam się na siłach zarówno z braku treningów jak i przemęczenie. Nie wyspanie zrobiło te swoje. Oto moja relacja okiem organizatora.

Test trasy biegu ultra maratońskiego odbył się na dystansie 50 km. Zanim testerzy zjechali i ruszyli wałczyć z pół setką należało tę trasę wytyczyć. Doświadczenie w oznaczaniu różnej wielkości tras podpowiadało nam, aby robić to dzień przed. Zatem ruszyliśmy z sąsiadem Krzyśkiem, studentem Łukaszem oraz Wolontariuszwm Mikołajem w piątek w południe. Paliki, szarfy, kierunki i mapa. Znakujemy, wbijamy i ustawiamy od Studzianki. Nagle klops. Biała strzała walcząca z błotem staje w środku lasu. Na pomoc przychodzi radny Grzegorz Wysocki, który mimo prac polowych odpala 60-tkę i grzeje na pomoc. Zanim wyciągnął poczciwego opelka my ogarnęliśmy do 13km z buta z Mikołajem i Łukaszem. W między czasie okazało się, że nie dajadą TOI TOIe i zostaje las. Kilometr po kilometrze opanowaliśmy Studziankę. Wyrwana już mało biała strzała mknęła jak szalona po dołach i wertepach. Podzieliliśmy się i z auta tylko szybę odsuwaliśmy i znakowaliśmy. Przez las w Janówce dotarliśmy do Wólki Kościeniewickiej do punktu 22km. Ustaliliśmy z miejscowymi temat żywienia i w drogę w lasy Grabowszczyny. Tę część trasy szybko zrobiliśmy i znaleźliśmy się w Huszczy. Tam było nieco trudniej. Ponownie błoto i dzięki szczęściu wyjechaliśmy. 30 km i narada jak prowadzić tutaj bieg. Doszliśmy do wniosku, że autem doprowadzimy dotąd ile można a dalej wolontariusze będą kierować. Na 32 km mniej więcej uzgodniliśmy jak będzie wyglądał punkt wzmocnienia. Przez las i piachy dotarliśmy do Koszoł. Tutaj dojechała Wiola. Przekazaliśmy jej instrukcje co i jak na drugi dzień ma robić. Potem piaszczystą droga znakowaliśmy trasę do Lubenki. Tam 40 km i omówienie kolejnego punktu żywienia. Dalej poszło już łatwiej. Kilka zakrętów oraz skrętów i wylądowaliśmy w Studziance na chodniku. Ostatnie kilometry i mieliśmy najważniejsze z gotowy. Teraz pozostało wytyczyć strefę przy starcie i mecie oraz las. To zajęło nam z Przemkiem już czas do nocy. W świetle halogenów prawie nam się udało. Jeszcze sprawdzenie czy uda się pieróg tatarski zrobić oraz sękacze na czas. Z rana o godz. 4:45 dostawiałem jeszcze 15km i znakowałem teren wokół cmentarza tatarskiego.

Pierwsi testerzy zjeżdżali już w piątek po południu po odbiór pakietów. W sobotę z rana zrobił się ruch na Łysej Górze. Jedni przyjeżdżali z niedowierzaniem gdzie te ultra a inni podekscytowani już tuptali przed trasą. O 8 rozpoczęły się pierwsze wycieczki w teren. Pierwszego poprowadził na rowerze Przemek. Długo nie najechał bo po 2 km pękła przerzutka i musiał szybko gnać czołówkę. Po ominięciu mizaru przy drodze na pierwszego czekał już Mikołaj na swoim pędzidle. To on wziął na siebie trud prowadzenia testerów. My zaś wskoczyliśmy w mechaniczne rumaki i ruszyliśmy na punkt 10 km. Tam rozstawiliśmy się. Zadzwonił Mikołaj, że na 9 km prowadzący zaorali go na błocie i nie miał kto dalej prowadzić. Zdecydowałem się zabrać ratowników medycznych i poprowadzić pierwszego. Od 10 km ukształtowała się czołówka dwóch testerów z Warszawy (nazwijmy go Motyl z racji ubioru) i Lubina (Robert). Testerzy biegli w słońcu pośród pól i lasów. W końcu wybiegli w przestrzeń gdzie odezwał się wiatr, który zaczął przeszkadzać. Na przemian zmieniali się. Z auta wyglądało to jakby prowadzili grę psychologiczną kto kogo wytrzyma. Na punktach solidarnie uzupełniali zapasy. Co zakręt to zbyt długo nie można było stać bo pojawiali się oni momentalnie w lusterku auta. Serca nam zadrżały gdy jeden z nich Robert znikł nam po raz pierwszy tego dnia. Gdzieś na 26 km biegł tylko Motyl. Okazało się, że po kilku chwilach odnalazł się na pik stopie w lesie. Prowadzący lekko i z uśmiechem trzymał mocne tempo w granicach 4:20/km. Przed 30 km zrobiliśmy nawrót i ujrzeliśmy Roberta, który gonił pierwszego. Gdy jechaliśmy pod prąd minęliśmy z naprzeciwka jeszcze 4 zawodników. W końcu objazdem przez las na styk złapaliśmy pierwszego na punkcie żywieniowym. Niebawem w ten środek lasu gdzie był bar tak tam było wszystko kabanosy, czekolada, banany, coca cola i nie tylko. Posileni ruszyli dalej a my za nimi. Trzeci był jakieś 12 minut za nimi. Prowadziliśmy ich do kolejnego „żarełka” na 40 km. Zasuwali równo choć już obstawialiśmy, że pierwszy wymięknie i Robert go łyknie bo lepiej wygląda. Jednak to ultra i wszystko rozstrzygnie się na ostatnich kilometrach. Zmęczeni testerzy po wybiegnięciu z miejscowości Lubenka wpadli do Studzianki a tutaj zaczął towarzyszyć a raczej przeszkadzać im wiatr. To już ostatnie trudne km. Jechaliśmy w znacznej odległości od pierwszego. Motyl zachował więcej sił i mozolnie trzymał tempo. W końcu doprowadziliśmy do go mety. Osiągnął on czas 3 godziny 43 minuty. Jakie było nasze zdziwienie gdy 10 minutach nie przybiegł Robert. Ruszyliśmy na poszukiwania. Zniecierpliwieni pytaliśmy mieszkańców i kolejnego testera czy go nie widzieli. W końcu znaleźliśmy. Okazało się, że zgubił się i nadbiegał 5 km. Szkoda bo walczył do 40 km równo. Dalej podjeżdżamy pod kolejnych zawodników. Tak jedne po drugim, jedna po drugiej dotarli do mety. Tam czekał izotonie, medal drewniany i pyszny pieróg tatarski. Wśród testerów było wielu debiutantów na dystansie ultra. Mam nadzieję, że będą miło wspominać ten dzień. Oto wyniki:



Był to kameralny ultra tak na sprawdzenie trasy i wszelkich elementów organizacyjnych. Wyszło to całkiem nieźle. Choć w październiku czeka nas ultra na 66km. Dziękuje wszystkim za przyjazd i udział. Serdeczne podziękowania dla wolontariuszy na punktach i pomocy przy organizacji testu.