sobota, 29 marca 2014

II CROSS MARATON IM. JANA KULBACZYŃSKIEGO
PO ZIEMI PISZCZACKIEJ I KODEŃSKIEJ
3:31:16 nowa zaskakująca  życiówka 8 miejsce, puchar, męczarnia na końcu i odwodnienie


Miało być 3:50 miało być spokojnie gdy pisałem kilka dni przed maratonem. Zwyciężył głód biegania i chęć walki. Przed Cross Maratonem zrobiłem przez tydzień tylko 7,5km truchtem. Brakowało mi już biegania. Uwierzcie jak niedobór biegania wpłynął na zmianę taktyki. Biegałem i trenowałem u siebie p piachu i byłem przygotowany, może na maraton nie za dobrze. Nie jadłem tez makaronu przed startem ani dwa dni ani trzy przed.
Gdy z tatą dojechaliśmy na miejsce mieliśmy za sobą ponad 200km w aucie i zryw o 5 rano. Szybki ponowny zapis odbiór numeru startowego tym razem 43, pakietu i koszulki. Przywitałem się z organizatorami debiutantem Wieniem z Międzyrzeca Podlaskiego. Na dobrą rozgrzewkę nie było już czasu. Lekki rozruch skłony i już była 9. Byłem zły na siebie za to bo zabrakło mi z 20 minut. Trudno trzeba było ruszyć bez rozgrzewki. Zrzucam dres ponieważ uznałem, że w spodenkach będzie lepiej.
Zawodnicy na starcie. Karetka była w pobliżu. Objaśnienia, przemówienia, ustawienie się z przodu. Do walki w II Cross Maratonie im. Jana Kulbaczyńskiego po ziemi piszczackiej i kodeńskiej stanęło 48 zawodników. Zawodników poprowadzą jeźdźcy na koniach. Było wiadomo, że 4 osoby z kijkami pójdą Nordic Walking mniejsze kółko 18 km. Kilka osób planowało zrobić tylko jedno to większe 24km jak zawodnicy z zakładu karnego. 3,2,1 Start odpalam stoper i ruszamy polną drogą w kierunku lasu. Początkowo wszyscy razem. Zerkam gdzie Janek Kulbaczyński a zaryzykuję pobiegnę trochę za nim. Póki co trzymam się daleko za nimi czołową gdzieś piętnastką. Na czele wydarł zawodnik z napisem na koszulce Yulo Run Team Siedlce. Biegniemy po piachu i to będzie powszechny widok do znudzenia. Nie widzę oznaczeń kilometrowych. Są strzałki, szarfy ale nie rozszyfrowałem po pewnym czasie czy to oznaczenia. Grupa delikatnie się rozciągnęła. Jak na pierwsze kilometry to lekko i spokojnie ale ale wg mojego rozeznania biegnę 4:45/km/ To się potwierdziło na pierwszym oznaczeniu 5km - 24:02 mi wyszło. Na punkcie odżywczym jest tylko woda. Już żałuję, że nie zabrałem pasa z izotonikiem. Oj będę żałował. Popijam 2-3 łyki nie zwalniając. Wbiegamy w las i zmagamy się z niewielkim błotem i piachem. Za lasem wyłania się wieża bazyliki kodeńskiej. Wokół rolnicy orzą pola i sieją zboża. Dalej zakręt i prosta pod górkę w piachu kierunku Kodnia. Lekkie wzniesienie jak na razie nie odczuwalne. Kilometry mijają, słonce coraz bardziej przygrzewa a ja nie zwalniam tempa. Czuję się świetnie i lecę poniżej 5minut na kilometr. Zbliżam się do grupki w której jest organizator tego biegu. Doganiam w końcu Janka i wbiegamy do Kodnia. Tutaj trochę po asfalcie taka pętla obok bazyliki. Wbiegamy na wprost obrazu Matki Boskiej Kodeńskiej. Mamy okazję  zobaczyć innych zawodników gdy wracamy. Staram się biec za wielkim maratończykiem ale wyczuwam, że biegnie każdy kilometr inaczej

. Nie mogę zmieniać tempa ani szarpać bo będzie źle. Wracam do swojego rytmu i po kilku kilometrach opuszczam tego który „mało mówi, dużo biega” jak go nazwały media i postanawiam ruszyć do grupki zawodników będących oj daleko przede mną ledwo widoczni. Mam do ich z 200metrów jak nie lepiej. Wydaje mi się, że zwalniają na punktach odżywczych. Ja nie zwalniam w biegu biorę kubeczek wody popijam, kilka łyków. Dalej obmywam twarz, kark i ręce. Kolejne kilometry mijają a ja nie czuję póki co biegu. Przyjdzie jeszcze ten czas gdy poczuję.  Udaje mi się dognać Pana Leszka Kota i mam przed sobą 4 którzy biegną za prowadzącym. Prowadzący już daleko, daleko odskoczył. Przed 15km dobiegam do dwóch z nich i doczepiam się. Widząc po tempie to lecą poniżej 5/km coś koło 4:50.  Zamierzam z nimi podciągnąć się trochę. Słuchawki i muzyka nie pozwalają słyszeć ich komunikatów. Skupiam się na biegu i rytmie. Na trasie przy punktach jest po kilka osób. Gdzieś ktoś z domu wychodzi i robi zdjęcia. Pojawiają się też inne osoby dopingujące i dzieci. Pojawił się też punkt z wodą nadprogramowy gdzie na takim pustkowi stał jeden dom i mieszkańcy wystawili wodę, cukierki, czekoladę i dopingowali. Brawo. Ja jedynie piję wodę. Nie daje ona zbytnio komfortu. Gasi pragnienie na trochę. Jakby była częściej to może by pomogła. Już wiem mam to w głowie, że z wodą daleko nie pociągnę. W głowie piętrzą się myśli gdy na 20 km nie było punktu z wodą. Olala. Będzie rzeźnia. Trzymam się tych chłopaków. Gdy tak pomyślałem to okazało się, że jestem w czołówce biegu. To jednak dopiero połówka i 1:41 jasny gwint jak szybko. Oni to na 3:10 lecą czy jak. Przebiegamy las i zawracamy. Jeden z zawodników wskoczył w las na zrzut balastu. Biegnę z zawodnikiem jak się dowiedziałem z Grójca nr 37. Po kilometrze gdzieś dociera do nas kolejny i biegniemy w trójkę. Panowie dają mocno. Na jednym z rozwidleniu dróg mieszamy się i dopiero po wahaniu wybieramy jak się okazało właściwą dalsza drogę. Już w oddali widać kibiców i świetlicę w Zahorowie. To tam w pobliżu startu będziemy wbiegać na ostatnie 18 km. Przepuszczam zawodnika za sobą i jestem czwarty biegnąc tuż za nimi.  Może odpuścić i zejść z trasy przeszła mi myśl? Nie nie ma mowy. Czuję się bardzo dobrze i nadal świeżo. Widzę tatę w charakterystycznej narzutce widzę czas prowadzącego 1:45 po 24 km jaki mi napisał. Biorę kilak łyków upragnionego izotonika i wody. Powstało zamieszanie i sie wiadomo czy prosto czy skręcać. Zanim się Ci z przodu zorientowali to ja byłem przez pewien czas drugi. Taki akcent jednak spanikowałem i zwolniłem oglądając się gdzie oni są. Wiedziałem, że dobrze biegnę ale zwolniłem. Oni mnie po kilkuset metrach wyprzedzili a jak tylko wbiegliśmy do lasu to wbił mi się w but jakiś patyk. Ból przeszył mnie. Ojejku taki mały patyczek a przebił siateczkę w bucie. Skarpetkę i skórę. Próbuję w biegu go wyjąć, ale obłamał się. Nie dotrwam tak do punktu odżywiania muszę się go pozbyć. Zawodnicy już mi uciekają. Zwalniam jeszcze trochę i na pól pochylony wyrywam badyla. Piecze stopa strasznie. Zaciskam zęby i biegnę dalej. Jednak już nie mam kogo się trzymać. Narzucam swoje tempo ale tez dobre bo jak widzę po czasie poniżej  5 minut. Dobiega do mnie kolejny zawodnik i szybko mija. Wydaje mi się zbyt szybko i nie decyduję się za nim biec. Na 29 km biorę wodę, kilka kawałków czekolady i kawałek banana. Czuję się po tym odżywczaku lepiej. Ponownie jest las i za nim będzie widać bazylikę kodeńską. Obym wytrzymał. Już zbliża się trzydziestka. Teraz zacznie się maraton. Panowie rolnicy popijają napój chmielowy przy siewniku i klaszczą. Cos krzyczą ale muzyka w uszach i nie słyszę. Nie zdejmuje słuchawek walczę z piachem i zerkam za siebie. Za mną nikogo daleko nie ma. Nie widać. Z przodu jest 3 biegaczy. Po piachu pod wzniesienie i Kodeń. Tym razem już nie na asfalt tylko po polnej drodze.  Jest kolejny punkt z wodą. Popijam dalej kilka łyków. To już 34km już tylko 8 km a ja biegnę dalej. Już tyle wytrwałem zerkam 2:40 ojejku jaki czas. Wyrzucam te myśli z głowy. Po tej wodzie dalej chce mi się pić. Mijam rów z wodą ależ bym chciał wskoczyć i ochłodzić się. Wydaje mi się choć już biegłem tą droga piachu jakby więcej. Czuję, że mam odciski na palcach i boli mnie to miejsce po patyku. Zerkam widzę plamę po krwi na prawym bucie bliżej palców. Brakuje mi teraz bardzo oznaczeń kilometrów nie wiem jak lecę poszczególne. Zerkam na czas wydaje mi się dalej poniżej 5/km. Ponownie wbiegam na pełna słońca drogę. Zawodnicy z przodu dobrze widoczni zarówno 2, 3 jak i ten co mnie ostatnio wyprzedził.  Są jednak daleko, za daleko. Jest ten nadprogramowy punkt z wodą. Biorę cały kubek i wypijam. Błąd, błąd straszny błąd. Nagle jakby mnie zatrzymywało. Czuję ciężkie nogi w tym piachu. Zwolniłem. Zerkam do tyłu są dwa zawodnicy za mną kilkaset metrów. Zaczyna się. Dopada mnie ściana. Czuję dreszcze i gęsią skórkę na rękach. Próbuję głęboko oddychać. Rozluźniam ręce i nagle widzę po prawej mija mnie zawodnik z brodą i długimi włoszyskami. Był tak daleko jak go widziałem na 24km a teraz mnie łyknął. To mało powiedziane odstawił mnie szybko. Walczę, proszę Boga o wytrwałość i siły. Przebieram nogami ale bardzo wydaje mi się wolno. Pot zalewa mi oczy i utrudnia widok. Człapię i próbuję walczyć. Nie mogę upaść ani stanąć. Jeszcze z 6km o w mordę jeża to tylko 6 km jakieś pól godziny. Tak 30 minut ale nie w tym stanie. Zerkam do tyłu gdzieś widzę kontury innego zawodnika. Na zakręcie stoi Pan z puszką piwa. Zapewne zimne i smaczne. Napiłbym się teraz tak mi sucho w gardle. Jest punkt z wodą. Stoją dzieci ,proszę o wodę. Wypijam wolno. Pytam ile do końca? mówią ze około 3-4km. Nogi zaczynają mi się plątać ale biegną. Mam przed oczami już tylko zimne picie. Ktoś wystawił miskę z wodą. Zwalniam zanurzam w niej ręce i obmywam twarz. Włóczę się już nie biegnę, nie staram się już walczyć. Jak to nie walczę. Zrywam się zaciskam ręce. Słyszę czyjś głos, mija mnie kolejny zawodnik. Nie wiem co mówił czy pytał. Słuchawki już mam zdjęte. Trochę oddechów głębokich i oglądam się. Za mną nikogo. Spokojnie jeszcze trochę. Dalej wykrzesuję siły i biegnę. Patrzę na czas 3:12 ojejku ileż jeszcze. Obraz mi się rozmywa ale jest tabliczka podbiegam bliżej niej a na niej 40km. Jeszcze 2,195 to już odliczanie. To nie bieg, to nie ściganie gdzie ostatnie kilometry przyspieszam tutaj już tylko maraton. Teraz jest maraton i dalsza walka o to aby nie paść. Nogi mi się chwieją i plączą. Wybiegam z lasu. W oddali widać budynek to chyba świetlica w Zahorowie i tam jest meta. Zawodnicy daleko z przodu uciekli. Nie mam sił na gonienie. Tylko przetrwać i dotrzeć do mety. To nie jest bieg to trucht i to powolny. Noga za nogą, metry za metrami i jeszcze trochę. Za mną widzę ktoś goni. Nie dam się. Rzucę się na niego jak mnie przegoni. Walczę ze sobą i dystansem. Już niedaleko. Jeszcze trochę, jeszcze z pół km. Słyszę krzyczy tata. Próbuje mnie mobilizować. To nie Lublin i nie finisz w Warszawie nie przyspieszam. Nic mnie nie mobilizuje już. Człapię i człapię stoi karetka i ludzie to meta. Nie mam chęci, siły i ochoty zerkać na czas. Jedna myśl meta wtaczam się na nią i opadam na ramiona taty. To dla Ciebie ten maraton TATO za wytrwałość, dziękuję. Ja dałem rady. Padam i siedzę. Ktoś zawiesza mi medal

Słyszę tylko kawałki słów. To Irek Popławski mnie podnosi. Dociera do mnie 3:31:16 ten z tyłu starszy Pan nie dogonił mnie. Cały drżę i sapię. Podchodzą z karetki ratownicy. Jakoś stoję i piję izotonie, wodę, jem to co na stole. Jaki jestem głodny i zmęczony. Po kilku minutach dociera do mnie fantastyczny wynik. Rewelacyjnie pobiegłem, chociaż końcówka to był maraton  nie 10 km a ostatnie 6km to piękno maratonu. Zająłem 8 miejsce. Wygrał Marcin Olek z Siedlec 3:08:16. Wyniki tutaj: http://www.maratonypolskie.pl/mp_index.php?dzial=3&action=5&code=27713&bieganie Potem oczekiwanie na innych, rozmowy i pyszne jedzenie. Dobiega też debiutant WIENIO pokonał maraton poniżej 5 godzin w debiucie brawo brawo WIENIU!!!Jesteś maratończykiem
Dostałem tez puchar za 8 miejsce. Najcenniejszy bo w maratonie i to w 3 stracie a pierwszym crossowym.
Dziękuję Jankowi i osobom go wspierającym za ten maraton, organizację i to że mogłem biec przez darzony sentymentem Kodeń. Słowa podziękowania dla Darka Mackiewicza za zdjęcia.







Zamieszczony tekst i zdjęcia są mojego autorstwa oraz Pani Małgorzaty Mackiewicz. Są chronione są zgodnie z ustawą o prawie autorskim z 4 lutego 1994. Rdz. 2 art. 8.2. Dz. U. 2000 r. Nr 80 poz. 904  z póź. zm. Wszelkie przetwarzanie lub wykorzystywanie zdjęć i opisu bez zgody autora jest
Z A B R O N I O N E!

4 komentarze:

  1. Świetna relacja, wspaniały czas, dałeś z siebie wszystko. Musiało być naprawdę ciężko po tym piachu, bez oznaczeń kilometrów. Wielkie gratulacje!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję. Brakowało strasznie pomiarów kilometrów co 1.. Bez picia co 2,5km tak jak trenuję to jest mi ciężko. Te co 5 były poza chyba 35km. To był jeden z lepszych moich startów a zarazem trudnych.

      Usuń
  2. Super się czyta. Byłem na starcie. Potem jeszcze pojechałem motywować biegaczy do Kodnia. Potem wróciłem i drugie koło przebiegłem razem z ks. Marcinem. Gratki Łukasz.

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetny opis, zwłaszcza te kilka ostatnich kilometrów. A dedykacja dla taty po prostu wzruszająca. Muszę się teraz zastanowić komu ja zadedykuję swój maraton w Lublinie.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń